Nie jest to bowiem jakaś miłosna historyjka, lecz oda do amerykańskiej metropolii. Kilku reżyserów przygotowało filmowe nowele, których bohaterem jest Nowy Jork. Twórcy czasem otwarcie i bezpośrednio mówią, za co kochają to miasto, czasem są to jednak pozornie zwyczajne opowieści z mostem brooklyńskim w tle, w których podtekście słychać głośne "to się mogło zdarzyć tylko tu".
Bohaterowie niektórych historyjek, czasem pojawiają się w innych, co przypomina konwencję niedawnej komedii romantycznej "Walentynki". Na próżno szukać tu jednak spójnej fabuły czy choćby wyraźnego wątku przewodniego. Jako całość "Zakochany Nowy Jork" jest chaotyczny, nierówny, czasem szalenie banalny i stereotypowy. A przecież w dziele stanowiącym hołd dla miasta, chciałoby się zobaczyć coś bardziej wyszukanego niż problemy z taksówkami. Nie zmienia to faktu, że niektóre opowiastki, głównie za sprawą aktorów, są urocze, wzruszające, zabawne. Kapitalna jest historia, w której pojawiają się Robin Wright Penn i Chris Cooper. Przyjemnie szczeniacka i zaskakująca jest wyprawa na bal fantastycznego Antona Yelchina. A z nowelki z udziałem Orlando Blooma i Christiny Ricci można by zrobić pełnowymiarową komedię romantyczną.
Projekt ma jedną główną wadę. Jest jednobarwny. Chociaż reżyserzy i scenarzyści starają się pokazać nam Wielkie Jabłko, jako kulturalny tygiel, miejsce, gdzie przenikają się rasy i wyznania, i "wszystko jest możliwe", ukazują tak naprawdę tylko jedno, idealnie filmowe, pełne romantyzmu i natchnienia oblicze Nowego Jorku, gdzie nawet prostytutki mają klasę.