Zaczyna się od podziwu. Chanel chłonie z właściwym sobie poskromionym entuzjazmem powszechnie nierozumiane, wyprzedzające swój czas "Święto wiosny" rosyjskiego twórcy. Kiedy poznaje go 7 lat później, nie jest (zresztą nigdy nie była) struchlałą "fanką", podlotkiem zlęknionym przed geniuszem. Jest kobietą sukcesu, dumną, świadomą swej siły, pewnie sięgającej po wszystko i wszystkich, których pragnie. Zaprasza więc kompozytora i jego rodzinę do swej posiadłości pod Paryżem, gdzie oboje ulegają wzajemnemu magnetyzmowi.
"Chanel i Strawiński" to rozgrywająca się w doskonale geometrycznych, czarno-białych wnętrzach historia fascynacji i pożądania. Tu nie ma miejsca na uczucia, ckliwość, miłość. Związek między dwojgiem wybitnych postaci XX wieku to swoista demonstracja władzy, pokaz wyższości i czysta namiętność. Taka mieszanka budzi w kochankach wulkany kreatywności - ona tworzy swe słynne perfumy "Chanel No.5", on pisze arcydzieło.
Podobnie jak romans Coco i Igora, tak i film Jana Kounena jest zimy. Taki klimat doskonale sprawdza się w przedstawieniu osobliwych relacji między bohaterami, brakuje jednak ognia i emocji w prezentowaniu ich na polu zawodowym. W końcu to praca stanowiła sens ich życia, to ona ich definiowała i ją naprawdę kochali. Szkoda, że reżyserowi nie udało się w pełni tego ukazać, skontrastować owej ludzkiej fascynacji z pasją tworzenia. Jako rekompensatę mamy jednak obłędne scenografie, fenomenalne kostiumy, piękne zdjęcia i tradycyjnie już znakomitego Madsa Mikkelsena.