Obraz oparty jest na tym samym schemacie, co "To właśnie miłość" czy "Walentynki". Mamy kilka zazębiających się historii, przenikające się losy kilkorga bohaterów. Z tym, że tematem nie jest miłość, a macierzyństwo oraz... ojcostwo, panowie odgrywają tu bowiem istotną rolę. Zamysł jest prosty - ma być zabawnie, uroczo, nieco wzruszająco. I jest. Nie jest to jednak cudowna, błyskotliwa i rozczulająca opowieść, a po prostu dość przyjemna komedia romantyczna, z refleksyjną nutką, której siłę stanowią pojedyncze sceny, niektóre dialogi, no i Elizabeth Banks.
Tak jak w filmie, tak i zapewne wśród widzów to ona zjedna sobie najwięcej sympatii. Wendy, którą gra nie jest bowiem megazorganizowaną, samodzielną kobietą sukcesu jak Jules (Cameron Diaz), ani radośnie rozpromienionym, ciężarnym jednorożcem na szpilkach jak Skyler (Brooklyn Decker). Jest zmęczona, obolała, wkurzona i ma niewielką kontrolę nad własnym organizmem, za co oczywiście obwinia dziecko. Jest po prostu przeciętną kobietą, która czasem puszcza bąki.
Kirk Jones postarał się, by ukazać zakładanie rodziny w pełnym spectrum. Mamy więc nie tylko trzy różne kobiety, z których każda inaczej przechodzi ciążę, ale i małżeństwo, które stara się o adopcję malucha z Etiopii i parę młodych ludzi, których łączy wpadka. Jest jeszcze superkawaler - podciągający się na jednej ręce, podróżujący po świecie Davis o muskulaturze greckiego boga (Joe Manganiello) oraz mocno niekonwencjonalna, za to odważna Janice (Rebel Wilson), która zamiast na lunch chodzi na facebookową przerwę. No i przez chwilę jest nawet tańczący topless koszykarz Miami Heat, Dwyane Wade.
Rozmowy panów i ich sposoby radzenia sobie z dziećmi są równie zabawne, co przerażające. Jennifer Lopez wygląda świetnie, a Anna Kendrick urzeka wdziękiem. Nie jest to najwspanialsza romantyczna komedia pod słońcem, "Jak urodzić i nie zwariować" ma jednak sporo zalet oraz na tyle zabawnych momentów, by zrekompensować te ckliwe, a przynajmniej ich większość.