Od jakiegoś czasu nasilają się porwania dzieci, którym w większości nie udaje się przeżyć. Za brutalnymi przestępstwami stoi grupa wysokich, skorumpowanych urzędników. Były antyterrorysta, małomówny Creasy, zostaje ochroniarzem córki bogatego Meksykanina i jego amerykańskiej żony. Pomiędzy gruboskórnym mężczyzną a dziewczynką rodzi się przyjaźń. Kiedy jego podopieczna pada ofiarą kidnapingu, ciężko ranny Creasy zamienia się w bezwzględnego mściciela i rozpoczyna walkę z przestępczym światem Meksyku.
Poczucie zagrożenia, które nie opuszcza bohaterów, znajduje odbicie w szybkim montażu, którego rezultatem jest migająca przed oczami, efektowna mozaika obrazów i kolorów. Świetnie napisany scenariusz, unikający pułapek schematycznej psychologii i mocno rysowane postaci to niewątpliwa siła filmu. Obraz jest kolejną wariacją na temat dobra, zła oraz sprawiedliwości świata, a raczej jej braku.
Creasy, sprawiedliwy zabójca, to postać w kinie amerykańskim niemal mityczna. Choć zmaga się z brzemieniem zabójcy, w momencie zagrożenia niemal instynktownie włącza myślenie o wypełnieniu misji. Walka ze złem tego świata, najlepiej poza własnymi granicami jest jedną z jej zasadniczych składników.
W amerykańskim kinie rozrywkowym zawsze jest miejsce na propagowanie ideologii. Nic więc dziwnego, że i "Człowiek w ogniu" tego nie uniknął. Choć delikatność, z jaką to czyni zaliczyłabym do zalet tego filmu. Przyjemność z oglądania Denzela Washingtona, czy Christophera Walkena, grającego jego najlepszego przyjaciela, jest większa niż przejawy politycznej poprawności.