Film w reżyserii Scotta Derricksona oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, a dotyczy procesu księdza Richarda Moore'a. Był on oskarżony o nieumyślne zabójstwo 19-letniej studentki, nad którą odprawiał egzorcyzmy.
Pierwszym, co przychodzi na myśl w trakcie oglądania "Egzorcyzmów Emily Rose", jest pewna równowaga. Sceny zaaprobowanych przez Kościół rytuałów przywołane zostały w formie retrospekcji, wraz z kolejnymi zeznaniami powołanych świadków i ekspertów. W ten sposób poruszające obrazy opętania dawkowane są powoli, choć za każdym kolejnym razem ich drastyczność wzrasta. Zdjęcia prezentujące odmienny stan tytułowej bohaterki w dyskretny sposób podkreślono agresywniejszą kolorystyką, która wpływa na odbiór i wzmacnia klimat grozy, ale nie narzuca jednoznacznej interpretacji.
Podobnie jest ze scenariuszem projektu. Z jednej strony: trzymając się faktów Derrickson zdaje się mieć duchowy stosunek do przypadku Emily Rose. Z drugiej: z przekonaniem próbuje przekazać bardziej naukowe podejście do sprawy. W ten sposób pozostawia widzowi możliwość własnego wytłumaczenia wypadków. Zdjęcia przedstawiające dziewczynę pogrążoną w chorobie, a nie opętaną przez demony, wypadają na tyle wiarygodnie, iż prowokują do refleksji nad naturą zjawiska.
Paradoksalnie to, co decyduje o wysokiej jakości obrazu, staje się zarazem jego wadą. Sprawna reżyseria, gładka gra aktorów i świetne zdjęcia, zilustrowane nie narzucającą się muzyką, budują dzieło na tyle dobre, że sprawiające wrażenie usankcjonowanej na drodze rozprawy w sądzie kościelnej manifestacji wiary w Boga. Widz pamiętający, iż prezentowane wydarzenia naprawdę miały miejsce, dochodzi do wniosku, że dużo ciekawszy byłby dokument z batalii sądowej, odarty z autorskiej interpretacji i perypetii zamieszanych w proces adwokatów.
Nie zmienia to faktu, iż "Egzorcyzmy Emily Rose" ogląda się z zaciekawieniem do samego końca.