Tytułowy Ralph ma wielki problem. Jest bohaterem negatywnym tymczasem chciałby być pozytywnym. Ot, dostać szarlotkę i medal. Ucieka więc ze swojej gry, by spełnić marzenie. Po drodze spotyka Usterkę - rezolutną, słodką dziewczynkę, która po prostu chce zostać kierowcą wyścigowym.
Nigdy nie byłam fanką i specjalną ekspertką od gier, a i tak z rozrzewnieniem, melancholią i wielkim uśmiechem na twarzy oglądałam, jak Rich Moore przeprowadza widza przez kolejne gry i przypomina dawnych bohaterów (nawet taki laik jak ja kojarzy Pac-mana). Wizyty w kolejnych grach tych mniej i bardziej zaawansowanych, prostszych i bardziej skomplikowanych, z bitowymi dźwiękami Atari i soundtrackiem Skrilleksa to po prostu jedna wielka przygoda z grupą najróżniejszych postaci (od śmiesznego Q*berta po Kano z "Mortal Kombat"). Dla wychowanych na cyberherosach musi to być jak wizyta łasucha w cukierni tuż po dostawie ciepłych pączków.
Ponieważ mamy do czynienia z produkcją Pixara, wizualnie to majstersztyk. Świat gry "Mistrz cukiernicy" to po prostu superkaloryczny, mocno lukrowany wypas - czekoladowe bagno, wypiekana z ciasta wyścigówka, wulkan z coli i mentosów (wyobraźnia pracowników studia niezmiennie zadziwia). W innych grach też mnóstwo plastycznych smaczków z kapitalnymi pikselowymi (czytaj kwadratowymi) plamami u Feliksa. Samo oglądanie poszczególnych światów to wielka frajda. A oczywiście mamy też ładną, mądrą opowieść. Tradycyjnie u Disneya jest o przyjaźni, tolerancji, inności. I tradycyjnie jest to budująca historia z morałem. O tym, że nawet jak się jest złym można być dobrym. Że marzenia się spełniają i każdy znajdzie swojego przyjaciela.