Rey (Daisy Ridley) jest złomiarką na planecie Jakku. Żyje w odosobnieniu, czekając na powrót rodziny, gdy w jej życiu pojawi się droid BB-8. Nie byle jaki droid, bo przechowujący mapę, dzięki której można odnaleźć Luke'a Skywalkera. Dziewczyna musi dostarczyć droida Ruchowi Oporu, a pomoże jej w tym nawrócony szturmowiec Finn (John Boyega). Oczywiście droida poszukuje także Imperium. Tutaj postacią wyróżniającą się jest Kylo Ren (Adam Driver), planujący zniszczenie Republiki. Jego mroczne plany spróbują pokrzyżować młodzi bohaterowie wspierani przez starą gwardię: Hana Solo, Chewbaccę i ksieżniczkę Leię (o przepraszam generał Leię).
Film "Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy" ma same zalety i jedną wadę. Zacznijmy od zalet:
Nowi bohaterowie, do których poza Rey, Finnem i droidem BB-8 należy także Poe Dameron (Oscar Isaac) dają radę. Daisy Ridley w roli niewinnej, acz charakternej dziewczyny wypada znakomicie. Pokolenie dzisiejszych nastolatków będzie się miało w kim podkochiwać.
Scenariusz jest bardzo przyzwoity. Widać, słychać i czuć, że J.J. Abrams to wielki fan gwiezdnej sagi i potrafi unieść brzemię odpowiedzialności.
Nie przesadzono ze scenami bitewnymi. Na szczęście, bo jednak 20 minut latania myśliwcami w tę i we w tę, jest trudne do przeżycia.
Powrót starych bohaterów trzeba uznać także za udany. Oczywiście mają dużo więcej lat, Leia zmieniła fryzurę, a Han Solo ma nową kurtkę (podobno), ale nadal jest między nimi jakaś chemia. Mniej upływ czasu widać po C-3PO, Chewbacce i R2-D2. C-3PO gdyby nie nowa ręka wyglądałby jak całkiem nowy.
Sokół Millenium cały czas tak samo skacze w nadprzestrzeń, a galaktyczne krajobrazy nadal wyglądają jak najpiękniejsze zakątki Ziemi.
Jednym słowem wszystko jest na swoim miejscu.
A jaka jest wada? Radość ze spotkania ze starymi przyjaciółmi delikatnie mąci wrażenie, że już kiedyś, dawano dawno temu, w odległej galaktyce, ktoś opowiedział nam niemal dokładnie taką sama historię.