"Głupi i głupszy bardziej" to kontynuacja komediowej klasyki lat 90. 20 lat później Lloyd (Jim Carrey) i Harry (Jeff Daniels) mają co najwyżej kilka zmarszczek więcej. Poza tym, nic się nie zmienili. Złe fryzury, koszmarne buty, zero stylu i IQ jak u paprotki. Wciąż też mają więcej szczęścia niż rozumu i wychodzą cało z rozmaitych opresji, poszukując dorosłej córki Harry'ego.
Nie mija 5 minut seansu, a człowiek wykrzywia twarz z obrzydzeniem, szybko jednak ów grymas przechodzi w uśmiech. I tak mniej więcej do końca filmu. Humor nowego obrazu braci Farrellych jest na poziomie inteligencji jego bohaterów. Żarty są dosadne, niesmaczne, że o poprawności politycznej nie wspomnę. Jeden kretyński gag za drugim, jedna przaśna scena za drugą, jak nie odchody, to genitalia, jak nie zdechła papuga, to eksplodujące gołębie. To, co proponują nam twórcy jest po prostu okrutne i obraźliwe, a jednak nie sposób odmówić Lloydowi i Harry'emu uroku. Ich debilne miny i durne teksy, jak rozczulały dwie dekady temu, tak rozczulają i dziś. Carrey i Daniels genialnie wywiązują się ze swych ról, prawdę mówiąc, jakby nigdy z nich nie wychodzili. Całość zresztą jest bezpośrednim, wręcz bezczelnym nawiązaniem do oryginału - od uzębienia Lloyda po sposoby podróżowania.
Oglądanie filmu "Głupi i głupszy bardziej" jest niemal fizycznie bolesne, niemniej jest w tym jakaś niezdrowa frajda. Po prostu, guilty pleasure.