"Babadook", australijski horror w reżyserii Jennifer Kent i ze zdjęciami Polaka, Radosława Ładczuka ("Jesteś Bogiem", "Sama samobójców"), ma klimat, a za straszydłami czai się całkiem rozsądna i przewrotna opowieść o trudnych relacjach matki i dziecka.
Mały chłopiec wydaje się cierpieć na ADHD. Biega po domu z ręcznie zrobionymi kuszami. Podpadł w szkole. Podpadł ciotce. Matka (owdowiała w dniu porodu) ewidentnie nie daje sobie rady. Z powodu zachowania syna, nie pamięta już nawet kiedy po raz ostatni przespała całą noc. Samuel miewa dziwne ataki i jest przekonany o tym, że w domu czai się zło. W jego ręce wpadła tajemnicza książka o Babadooku… Każdy, kto go wpuści do domu, ma, delikatnie rzecz ujmując, przechlapane. Ale kto by wierzył dziecku?
Kent potrafi zbudować atmosferę za pomocą najprostszych środków. Stare dobre metody: zatopione w zimnych, ciemnych tonach zdjęcia, szary dom, odizolowanie, cisza przerwana jakimś skrzypnięciem, zamknięte drzwi, których nie wolno otwierać… sprawdzają się tu idealnie. W czasie seansu lekki niepokój przeplata się z ciekawością, co sprawia, że momentami chce się patrzeć na ekran przez dłoń z szeroko rozwartymi palcami. Reżyserka i scenarzystka potrafi też nieźle namieszać w głowie - i to nie tylko Samuelowi, i jego mamie, ale i widzowi. Historia jest prosta, ale nie trywialna. Może w pewnym momencie na ekranie pojawia się dość komiczny kleks, głos potwora przesadnie chrypi, ale i tak bliżej "Babadookowi" do bajek braci Grimm w interpretacji Bruno Bettelheima, niźli do zalewających nasze ekrany bezdennie pustych, jednakowych krwawych jatek. Horror prawdziwie intrygujący!