Dzieło nawiązuje do prawdziwej historii katastrofy statku wielorybniczego Essex oraz powieści "Moby Dick" Hermana Melville'a. Opowiada o wyprawie, podczas której żeglarze napotkali na gigantycznego wieloryba. Morska bestia zniszczyła ich statek i zmusiła do wycieńczającej wyprawy do domu.
Ron Howard niekoniecznie się wysilił. Postawił na widowisko i... i tyle. "W samym sercu morza" ogląda się dobrze. Duże wrażenie robią ujęcia statku, pracy na nim, walki ze szkwałem oraz oczywiście sekwencje z wielkim wielorybem-albinosem. Jest potężnie, dynamicznie. Poza stroną wizualną, czeka nas jednak banalna, płytka opowieść. Pełna naiwności i heroicznego a zarazem pustego romantyzmu. Zalatuje patosem, za to brakuje prawdziwych emocji. Walki nie tylko z żywiołem, ale i ze sobą. Bohaterowie są nijacy, wyblakli, bądź - jak grany przez Chris Hemsworth Owen Chase - na siłę łączący wszelkie niezbędne cechy - prawość, sprawiedliwość, siła itd itp.
"W samym sercu morza" jest filmem z szablonu. Równie dobrze mogliby to być górnicy bądź himalaiści. To opowieść, jakich wiele. O tragedii i lekcji, jaka z niej płynie. O dzielnych ludziach i tych maluczkich. Nader hollywoodzka, pozbawiona charakteru produkcja.