Drogi kilkunastu bohaterów - osób z różnych klas społecznych, z innym wykształceniem, pracą, temperamentem - przecinają się w jednym tragicznym momencie. Film Jerzego Skolimowskiego od swoich pierwszych scen zwiastuje jakieś złowrogie, definitywne wydarzenie. Nad warszawskimi wieżowcami, wyjątkowo nisko, leci samolot. Przez ulicę przechodzi człowiek z krzyżem. Tu i ówdzie pojawiają się niezliczone symbole - drobne, niemal niezauważalne i krzyczące. Popsuty piksel na ekranie i na niebie. Niepewność. Coś jest bardzo nie tak. Wisi w powietrzu. I widz albo podda się tej gęstniejącej atmosferze, poczuje się jednym z przypadkowych świadków i uczestników chaosu/ przeznaczenia* (*skreśl niewłaściwe). Albo wyjdzie z kina z pytaniem - dlaczego.
Jest "11 minut" absolutnym popisem warsztatowym. Film, który dziś oglądamy to efekt wielomiesięcznej pracy Jerzego Skolimowskiego i montażystki Agnieszki Glińskiej. To 65. wersja montażowa materiału zdjęciowego! Twórcy precyzyjnie przeskakują do kolejnych postaci, kolejnych urywków ostatnich 11 minut przed punktem kulminacyjnym. Są niczym wirtuozi. Aktorzy zaangażowani do tej niestandardowej opowieści dają z siebie wszystko - Wojciech Mecwaldowski, Andrzej Chyra, Piotr Głowacki, Dawid Ogrodnik. Wizja jest wyjątkowo pesymistyczna i gorzka. Czuć z ekranu, że to nie tylko film, ale i wyraz emocji, które musiały targać reżyserem - ojcem - po stracie syna. A jednak seans pozostawia jakieś uczucie niedosytu. Może 11 minut to, po prostu, za mało, by poczuć jakąkolwiek więź z którymkolwiek z bohaterów? By otworzyć w sobie empatię wobec nieszczęśników wplątanych przez filmowca w tę nieodwracalną sytuację? By otworzyć się na pytania o sens, istnienie, wiarę? By wejść w ten świat i rozpoznać w nim swoje otoczenie i życie?