Czasy, kiedy na musicale patrzono z wyższością i dozą dystansu (szczęśliwie) zdają się być już za nami. Widzowie przestają kojarzyć je wyłącznie z niemalże operowymi klasykami jak “Upiór w Operze”, filmami Disneya, czy też ewentualnie reliktem minionej dekady. Po sukcesie “Hamiltona” trudno też zarzucić, by gatunek produkcji muzycznej - czy to filmu, czy przedstawienia - wciąż utrzymywał się na swojej niszy, z dala od mainstreamu. Coraz więcej osób daje się porwać emocjom, jakie wywołuje dobrze zrobione połączenie gry aktorskiej, piosenek, układów tanecznych i, zależnie od filmu, szczypty (czasem garści) patosu bądź kiczu.