Bohaterem jest aktor, Riggan Thomson (Michael Keaton), który niegdyś zrobił karierę, wcielając się w superbohatera. Po latach przebrzmiały gwiazdor próbuje odzyskać sławę, wystawiając sztukę na Broadwayu.
Z szafowaniem określeniami typu "arcydzieło" raczej bym się wstrzymała, ale łatwo zrozumieć ogólny hurra-entuzjazm. Alejandro González Inárritu stworzył dzieło wielowarstwowe, wielopoziomowe, w zasadzie kompletne. "Birdman" ma zarazem wymiar artystyczny i rozrywkowy. Z jednej strony mamy portret współczesnego show-biznesu, zderzenie sztuki z popularnością, ambicji z rentownością. Co ciekawe, źle to wygląda z każdej perspektywy - aktorów, menedżerów, dziennikarzy, krytyków i publiczności. Z drugiej strony, otrzymujemy przegląd społeczeństwa XXI wieku, z rozkapryszonymi dzieciakami z roszczeniowym podejściem do życia, zgorzkniałymi/rozhisteryzowanymi kobietami szukającymi spełnienia, sfrustrowanymi facetami w średnim wieku niemogącymi się pogodzić z upływem czasu czy zachłyśniętymi własnym ego dupkami. Widzimy świat celebrytów i żądnej krwi publiczności. Dzieło meksykańskiego twórcy jest jednocześnie współczesne i uniwersalne. Odbija niczym w lustrze naszą twitterowo-youtube'ową rzeczywistość i próbujących się w niej odnaleźć ludzi, ale i porusza egzystencjalne kwestie nieśmiertelności, sensu istnienia.
Wydawać by się mogło, że Inárritu nie mówi niczego nowego, nadzwyczajnego i w zasadzie tak jest. Nie na tym bowiem polega wyjątkowość "Birdmana", lecz na pewnych sztuczkach, artystycznych zabiegach, na dopełnieniu treści formą.
By nie było banalnie, reżyser i scenarzysta historię umieścił nie w Hollywood, lecz na Broadwayu. Ten prosty manewr przyniósł dziełu wiarygodność i pewną intymność. Niemal pozbawione montażu, długie ujęcia zapewniają z kolei nieco klaustrofobiczny klimat, a zarazem wrażenie ekscytującej wyprawy po labiryncie myśli i uczuć. Mistrzowskim posunięciem było jednak komediowe podejście do tematu. "Birdman" nie jest filmem, przy którym będziemy płakać ze śmiechu, ale który wywoła niejeden, choć gorzki, uśmiech. Dzięki odpowiedniej dawce absurdu i pokładom ironii, Alejandro González Inárritu zdjął ze swej opowieści spory ciężar. Nie katuje nas filozofią, przygnębiającymi spostrzeżeniami, nie dołuje, lecz pozwala dobrze się bawić, wytykając nam nasze własne wady i ułomności. Sprawił, z niemałą pomocą znakomitych aktorów, że jego obraz ogląda się z przyjemnością, ale i z refleksją.