Siódmy film z udziałem Rocky'ego Balboa jest zarazem pierwszym, którego nie napisał, ani nie reżyserował Sylvester Stallone - za kamerą stanął Ryan Coogler ("Fruitvale", wkrótce "Black Panther"). Nowe pokolenie wprowadza postać Adonisa Johnsona - syna Apollo Creeda - słynnego boksera, a jednocześnie przyjaciela Rocky'ego. Archetyp kina bokserskiego zostaje dostosowany do naszych czasów. Adonis pracuje w korporacji, walczy po godzinach, na wielkim ekranie ogląda kultowe walki ojca. Talent ma we krwi, nigdy nie był profesjonalnie trenowany. Rzuca wygodne życie w Kalifornii i przenosi się do Filadelfii, by w stu procentach poświęcić się walce. O trening prosi Rocky'ego, którego nazywa "wujkiem". Ten po chwilach wahania zgadza się. Adonis stawia warunek - chce zdobyć sławę bez forów za znane nazwisko.
Film "Creed: Narodziny legendy" subtelnie bazuje na micie Rocky'ego. Niejednemu widzowi zakręci się łezka w oku, gdy usłyszy słynny motyw ze ścieżki dźwiękowej, wpleciony gdzieś pomiędzy hip-hopem. Czas odbił się też na podupadającym na zdrowiu Rocky'ym, który nie nadąża za nowoczesną technologią (plików z "chmury" szuka w przestworzach), ale pozostaje kimś więcej niż wujkiem trenującym młody talent. Stallone w wielkim stylu wraca do swojej najsłynniejszej kreacji, nadając jej nowy, autoironiczny wymiar. Plotki o Oscarze za rolę drugoplanową wcale nie są przesadzone. Z kultowym wymiarem serii bez zarzutu radzi sobie Michael B. Jordan - Adonis jest pełen samozaparcia, humoru i empatii, ale też pokory wobec legendy "wujka".
Obraz Cooglera ma w sobie sporo luzu, dodatkowym atutem są dynamiczne zdjęcia Maryse Alberti ("Zapaśnik"). Reżyser nie próbuje redefiniować kina bokserskiego. Dla porównania, podczas oglądania wydanego niedawno "Do utraty sił" z Jackiem Gyllenhaalem widzowie mogli wyjść z kin wykończeni od nadmiaru napięcia i agresji. Natomiast "Creed: Narodziny legendy" zrealizowano ulubioną metodą Rocky'ego - po jednej rundzie naraz. Napięcie buduje się stopniowo, bohaterowie mają czas zabłysnąć nie tylko na ringu. Twórcy nie żerują na micie Rocky'ego, a oddają mu szacunek i przypominają o jego wpływie na popkulturę.